W zeszłym roku pisałem o tym, że w Zimbabwe jest bez zmian. Dzisiaj, rok po przewrocie wojskowym, pół roku po wyborach i zmianie prezydenta, mogę spokojnie powiedzieć, że zmiany są. Niestety nie są to zmiany na lepsze. Upadająca gospodarka kraju upada jeszcze szybciej i niemal na każdym kroku widać znamiona kryzysu. Od zeszłego roku ceny wzrosły. Na niektóre towary dwu – trzykrotnie. Półki sklepowe wydają się nadal pełne, jednak widać wyraźnie, że asortyment towarów jest mniejszy niż jeszcze rok temu. Banki nadal oblegane są każdego ranka przez ludzi pragnących wypłacić pieniądze, jednak wypłacać można tylko ograniczoną ilość. Na rynku nie ma wystarczającej ilości pieniądza, więc rząd emituje bondy – odpowiednik bonów Narodowego Banku Polskiego, które niektórzy z nas pamiętają z PRL. O ile jednak w zeszłym roku przelicznik między bondem a dolarem wynosił 1 do 1, to obecnie jest to 3,5 do 1. Oczywiście na czarnym rynku. W sklepie gdy zapłacicie dolarami, wydadzą wam w bondach, których nigdzie poza Zimbabwe nie wymienicie. Na stacjach benzynowych są gigantyczne kolejki, które znów możemy pamiętać ze schyłku PRL. Pod warunkiem, że w ogóle jest paliwo. Niekiedy zdobycie go wymaga przejechania dziesiątków kilometrów i stania wiele godzin w kolejkach. To oczywiście rodzi zjawisko czarnego rynku, na którym można nabyć paliwo po cenach dwukrotnie wyższych niż na stacjach benzynowych. W Harare odbywają się protesty. Chyba tylko anielska cierpliwość i w gruncie rzeczy pokojowe usposobienie mieszkańców powoduje, że nie zamieniły się jeszcze w rozruchy.
Targ pod Mutare, stolicą prowincji Manicaland.
Popularna w całej Arfyce przekąska – grillowana kukurydza, sprzedawana na targu.
Kukurydzę podaje się zawiniętą w liście, posypaną solą.
Dość popularne są robaki mopani, larwy motyli, jadane w całej południowej Afryce. Szczerze mówiąc, mi nie smakowały ale co kto lubi.
Ręcznie lepione naczynia gliniane. To jest prawdziwe afrykańskie rękodzieło, w przeciwieństwie do figurek sprzedawanych na straganach dla turystów, które niekiedy sprowadzane są z Azji.
Na samych straganach nie widać specjalnie kryzysu, choć sprzedających jest więcej niż klientów.
Mężczyzna ze zdjęcia zaczepił mnie bym zrobił mu zdjęcie z żoną. Żona, w stylowej, futrzanej czapce przywodzącej na myśl raczej wschodnią Europę nie zaś południe Afryki, zawstydziła się i odwróciła. Facet z szerokim uśmiechem na ustach przytulił ją, bym mógł zrobić zdjęcie. Cała sytuacja wydała mi się wzruszająca…
Dzieciaki w Zimbabwe (i właściwie całej Afryce) noszone są właściwie zawsze na plecach. Dziewczynki od bardzo młodego wieku są w tym wprawiane, nosząc swoje rodzeństwo. Zawsze fascynuje mnie, że te dzieciaki na plecach kompletnie nie przeszkadzają kobietom w ich codziennych zajęciach. A do tego prawie wcale nie płaczą…
Starsze dzieciaki są zawsze chętne do pozowania.
Tradycyjne domy, kryte trzcinową strzechą są podstawową formą budownictwa na wsi. Dodajmy jeszcze brak prądu, brak bieżącej wody i toalety z dziurą w podłodze. Nie dla każdego umycie rąk pod kranem we własnej łazience jest oczywistością.
Domy budowane są z cegły wypalanej lokalnie, w piecach kopcowych.
I tak najbardziej lubię te okrągłe domy…
Łazienka jest na zewnątrz. Niekiedy w tym celu wykorzystywane są toalety – gdy potrzebna jest większa intymność.
Zdobycie wody jest nieco bardziej skomplikowane niż u nas. Zamiast odkręcenia kurka w łazience, potrzeba nieco pracy przy studni.
Domy bywają oddalone od studni na znaczną odległość. Zdobycie wody jest więc niekiedy całą wyprawą, która wymaga zabezpieczenia odpowiednich środków transportu.
Jest przy studni także miejsce dla zwierzaków.
Najwięcej można tu spotkać dzieciaków.
Ich kreatywność w wykorzystywaniu różnych materiałów, głównie opakowań i butelek, w tworzeniu zabawek, nieustannie mnie zdumiewa.